Już dawno nie wyszłam tak wściekła po seansie. Niczym mnie nie ujął - ani klimatem, ani fabułą (chyba jakaś była), ani aktorstwem. Może zdjęcia. Niech mi ktoś wytłumaczy co to było.
A mnie się spodobał, choć także wymęczył. Ja w nim widzę historię o samotności i życiu przeszłością. Główny bohater przywiązuje wagę do szczegółów (dźwięki, szklane kieliszki, utrzymanie rutyny dnia), ale totalnie umyka mu życie. Z nikim, nawet z dziewczynką, nie nawiązuje głębszej relacji, emocje wywołują w nim tylko wspomnienia. Zaburzenie rutyny (zapowiedź wyjazdu) rozwala mu ten świat domu stworzonego do cierpienia wygodnie. Jego szaleństwo stopniowo się nasila. A całość to koszmar senny – co jest poduszką bezpieczeństwa dla filmu, bo wiele tym można usprawiedliwić ;-) – rządzący się regułami snu: czasem zanikiem logiki, czasem przemianą bohatera snu w innego. Mnie urzeka końcowa scena, która wygląda jakby przedstawiała namiętność zakochanych i o niej samej mogłabym powiedzieć sporo.
Podziwiam, że jest w Tobie tyle dobrej woli i refleksji, żeby tak popatrzeć na film. Dziękuję za podzielenie się swoimi przemyśleniami:-)